zagubionych

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Adam Miałczyński

Czas się nie kończy. Będzie wiecznie trwać. Można zepsuć zegarek. Wskazówka może wiecznie wskazywać w pół do pierwszej. Może się kurewsko nie chcieć otworzyć ciężkich powiek. Łóżko może być wygodne jak nigdy wcześniej, a przecież wczoraj. Może leżenie w łóżku być szczytem marzeń. Może kawa nie pomagać. Może zimny prysznic nie dobudzić. Nawet autobus może nie dojechać. To tylko może. Wstań. Możliwości jest nieskończenie wiele. Nieskończony jest czas. I wedle Ajnsztajna ludzka głupota. Ale w mikroskali wszystko się musi kiedyś skończyć. Epoka dinozaurów. Panowanie królów. Nawet jebana owsianka może się kiedyś skończyć. I oprócz tego, ze miska napełniona mlekiem, do którego już nic nie wsypię, to jeszcze umysł wypełnia się czystą nienawiścią do wszystkiego co się rusza. Dlaczego? Dlaczego teraz, jak juz kurwa nalałem mleko do miski?! Powoli dochodzi do świadomości poczucie jak bardzo życie jest niesprawiedliwe.​ A zaraz później uświadomienie ze serce z nerwów cyka w tempie podwójnej stopy jakiegoś cholernie ciężkiego kawałka metalowego. Nastąpiło przebudzenie. Nerwowe przebudzenie. A więc zamiast owsianki suchy chleb i druga kawa. Rozpuszczalna tym razem. Liofilizowana. W białej filiżance. Smak mydlin nieopłukanej filiżanki rozpływa się w ustach, niczym sok. Ambrozja. Wyplucie następuje do zlewozmywaka blaszanego. Przepłukanie wnętrza twarzy strumieniem wody. Ochlapany. Oczy same zamykają się w niemym krzyku złości. Nie zazna ukojenia dusza zbłądzona, oj nie. Klucze. Drzwi. Schody. Kieszeń. Zapalniczka. Klik. Łapczywe zaciągnięcie się dymem, które szkodzi, na płuca przecież działa jak zaborca, niemiecki morderca, cyklon b. Ale ciągnę, nie umrę, nie dzisiaj przynajmniej. Chłód przejmujący. Kostki lodu z potu pod pachami się tworzą. Zęby szczękocom w tak tanga, jakiegoś innego tańca. Raz po raz uderzają o siebie zęby moje, tańcząć jak gdyby konkurs taneczny to był albo Elżbiety, ślub królowej. Idę. I idą również ciarki po zakamarkach mojej skóry. Włosy na dupie stają dęba i jak na skrzypcach cicho piszczeć zaczynają. Poranna niestrawność i gazy. Jak Putin wstrzymuje, do ja nie mogę i wypuszczam gaz, i truje, i sankcje unijne mam tamże. I autobus spóźniony, jak bym zgadł, a zgadywałem przecież. I racje miałem i sam z sobą zakład bym wygrał. Pieniążki przepadły a autobusu nie mia. Bo może autobus nie dojechać. Może się komuś zegarek zepsuć. Może się kurewsko nie chcieć otworzyć ciężkich powiek. Łóżko może być wygodne jak nigdy wcześniej, a przecież wczoraj. Może leżenie w łóżku być szczytem marzeń. Ale może ktoś inne marzenia mieć. Wyjechać. Do ciepłych krajów na ten przykład, gdzie słońce świeci i przypieka i skórkę zarumienia. Gdzie panie tańczą hula i nie hop bynajmniej, do łóżka komuś chyba że... Gdzie ptaki ćwierkają jakoś inaczej. Weselej niż tutaj...

1 komentarz:

  1. Masz naprawdę specyficzny sposób pisania ale za to bardzo wciągający. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń