zagubionych

sobota, 21 lipca 2012

Tato


Padał deszcz. Zegar na szczycie wieży wskazywał dokładnie 13.46 jednak niebo było tak pochmurne jak by to był wieczór. Przed małą kamieniczką zatrzymała się gwałtownie kareta, zaprzęgniętą we dwa czarne konie, z której wysiadł spokojnym krokiem mężczyzna w wysokim cylindrze i długim powłóczystym płaszczu. Ubrany był na czarno, poza koszulą, której biały kołnierz obficie obszyty falbankami wystawał spod czarnej marynarki. Mężczyzna wszedł do kamienicy, zdjął buty po czym usiadł przy maszynie do pisania.. Stukał zaciekle w klawiaturę, mrucząc pod nosem jakieś słowa. Kiedy skończył, spojrzał na zegarek. Była 21.30. Pisanie nigdy nie zajmowało mu tak długo. Nieco zaskoczony, wzruszył ramionami, obrócił się na pięcie i wyszedł do łazienki. Tam odkręcił kurek z wodą, po czym wszedł do wanny całym ciałem, uprzednio zostawiając ubrania na komodzie. Po skończonej kąpieli, ubrał się w strój nocny i wszedł do pokoju na drugim piętrze. Zapalił kandelabry, wyjął z futerału altówkę i zaczął grać. Utwór który rozległ się po pokojach to był marsz pogrzebowy. Kiedy mężczyzna momentalnie przestał grać, ostatni akord dysonujący rozległ się echem i odbił od wnętrza starego zegara stojącego w kącie. Mężczyzna cicho wsunął się pod kołdrę gdzie czekała na niego jego żona. A właściwie jej spreparowane zwłoki, bowiem zginęła sześć lat temu w wypadku samochodowym. Mężczyzna nie zwykł sypiać sam. Musiał ją mieć przy sobie, nawet martwą. Zatracił się we śnie. Dziwne czerwone kształty pojawiały się i znikały, następnie goniła go zgraja wilków. Ot, sen jak sen. Wstał rano zszedł do kuchni po śniadanie, zrobił dwa, dla siebie i dla żony, przecież tak o nią dbał, że nawet gdy była martwa dostawała śniadanie do łóżka, które i tak wydziobywały kruki. Po skończonym przygotowaniu wszedł na górę i otworzył drzwi. Momentalnie zamarł, a serce jego znajdowało się teraz mniej więcej na wysokości gardła. Na łóżku obok zwłok żony siedziała mała dziewczynka o kruczoczarnych włosach i bladej jak ściana cerze. - Witaj tato! Dawno Cię nie widziałam. - wyszeptała dziewczynka. - Ale jak to? Przecież... Nie, to nie możliwe! - Wykrzyknął mężczyzna, upuścił tacę na podłogę i wybiegł z sypialni. Gdy tylko pojawił się na korytarzu dziewczynka już stała przed nim, a jej czarne oczy świdrowały go na wylot jakąś dziwną negatywną energią...
-To nie możliwe, ja nie mam dziecka! - wykrzyknął. - Mieliście. Mieliście mnie. Nie zostałam nazwana. Dobrze wiesz dlaczego. Sam przecież chowałeś mnie w beczce z kiszoną kapustą, nie pamiętasz? Tato? Tatusiu!
-Odejdź! Szatanie! Zło wcielone!
-Ależ nie, tatusiu. To nie ja jestem złem. I wy również. Zło jest wieczne!
I wtedy wszystko zajęło się ogniem. Dziewczynka rozpłynęła się w powietrzu, śmiejąc się niskim męskim głosem, a mężczyzna spalony leżał na ziemi. Tato? Tatusiu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz