Lekcje skończyliśmy wcześniej. Gościówka od majzy się pochorowała, na polskim dyktando, tośmy mogli się zerwać wcześniej. Kto by usiedział w szkole siedem lekcji. To jakaś tortura, naprawdę. Poszliśmy z chłopakami na boisko. Rozglądamy się, a bramek nie ma. Kurdebele. Ukradli bramki. Na złom złodzieje wywiezły... No nic. Mowie chłopakom, żebyśmy brameczki zrobili z plecaków. Położyliśmy jeden plecak, odmierzyliśmy dwadzieścia kroków tak samo z jednej i drugiej strony. Ja i Grzesiek wybieraliśmy składy. To znaczy ja wybrałem Maćka a Grzesiek wybrał Tomka. Ustaliliśmy, że bramkarz lotny. Chcemy rozpoczynać grę, kiedy zorientowaliśmy się, że żaden z nas nie posiada piłki. Rozczarowanie jakie pojawiło się na naszych młodych buziach było nie do opisania. Musieliśmy przegryźć orzech porażki i stwierdziliśmy ze zwyczajnie sobie pobiegamy. Tak żeśmy biegli ze dobiegliśmy do lasku za boiskiem. A tam były wysypane śmieci. Ale nie takie zwykłe jak u każdego normalnego człowieka pod zlewem. Czego tam nie było. Takie cudeńka.. Kartony jakieś ogromne, zepsuta lodówka, stary telewizor... Oczy nam się świeciły jak pinć złoty. Cała czwórka, jak jeden mąż rzuciła plecaki i zaczęliśmy majstrowanie. Nie mielimy narzędzi, dlatego na misje specjalna oddelegowaliśmy Grześka. Kiedy on biegł do taty po narzędzia, czyli taśmę klejąca i śrubokręt, my przeglądaliśmy skarby jakie na nas czekały.
Grzesiek przybiegł z powrotem, więc zabraliśmy się do roboty. Cała nasza czwórka czuła się w tym wspaniale. Czterech inżynierów, którzy zaraz pokażą światu swoje największe osiągnięcie. Mmmm. Wyglądała wspaniale. Rakieta "Rakieta 01". Otworzyłem właz i pierwszy wszedłem z gracją do środka. Następnie próbował się wgramolić Maciek. Dla Tomka i Grześka nie było już miejsca. Chłopaki niechętnie dali się przekonać, ze są potrzebni tutaj jako obsługa misji kosmicznych. Kiedy odsunęli się od pola startowego, ja zatrzasnąłem klapę i uruchomiłem zasilanie. Rozpoczęliśmy procedurę startu. Silniki zawyły. Kiedy odliczanie dobiegło końca, poczułem szarpniecie w żołądku. Wznosiliśmy się. Na bieżąco kontrolowałem start na zegarach. Kiedy znaleźliśmy się w przestrzeni, włączyłem autopilota. Zjedliśmy z Maćkiem czekoladę i sprawdziliśmy co mamy w kieszeniach. Maciek miał metalową broszkę, ja paczkę miętusów. No cóż. Jako załoga pionierów, musieliśmy sobie poradzić z tym co mieliśmy. Nagle usłyszałem pstryknięcie jak przy zwarciu, a komputer pokładowy zaczął wariować. Zboczyliśmy z kursu i nie wiedzieliśmy gdzie się znajdujemy. Komputer nie odpowiadał. To było straszne. Nigdy nie bałem się tak o własne życie. Rakieta 01 zaczęła obracać się bezwładnie. W końcu coś zaskoczyło i zegary pokazały jakieś dziwne koordynaty. Komputer samoczynnie wykonał manewr lądowania. Wyglądało na to że się nie
rozbijemy. Ale to tyko tak wyglądało. Jak pieprznęliśmy o ziemię, to wzbiły się takie kłęby dymu, jak przy wybuchu Eyjafjallajökull. Jednak obaj żyliśmy. To był cud. Maciek odbezpieczył właz i wyszedł z Rakiety 01. Ja wyszedłem za nim. Powietrze i ciśnienie było w normie. Zupełnie jak u nas. Za to krajobraz wyglądał zdecydowanie bardziej dziko. Rozbita rakieta utworzyła krater w ziemi, jednak huk nie sprowadził w to miejsce nikogo. - Chyba mamy szczęście, że żyjemy - powiedziałem
uśmiechnięty do Maćka i uścisnąłem go. - To mały krok dla ludzkości, a wielki dla człowieka - powiedziałem podniosłym tonem. Rozejrzeliśmy się niespokojnie. Powietrze było gęste. Wyczuwało się w nim niebezpieczeństwo. Wszystkie latarnie wydawały się działać zupełnie inaczej niż powinny. Wydawało się, że zioną mrokiem. Niespokojnym krokiem ruszyliśmy przed siebie. Nie doszliśmy nigdzie. To znaczy była jakaś osada, przed nią tabliczka z napisem w jakimś dziwnym języku obcej cywilizacji. Było napisane "Mo'n'hcollno" Ale w dalszym ciągu staliśmy po środku niczego. Słychać było dzikie wycie. Włos jeżył się na głowie. Wtem z krzaków wyszły dziwnie wyglądające postacie. Niby ludzkie, ale dziwnie zdeformowane. Tkanka tłuszczowa wystawała w niespodziewanych miejscach i byli to osobnicy bardzo niscy. Baliśmy się, że nie damy rady się z nimi porozumieć, ale dźwięki jakie wydawali otwierając paszcze były znajome. - Skąd jesteście? Widzę, że nie tutejsi....
- odezwała się jedna z postaci. - Owszem, my pochodzimy z bardzo daleka. - odpowiedziałem, wolno artykułując słowa. - To wspaniale! -odpowiedziała druga postać. - Czas wyswatać nasze dzierlatki! - Dokończyła podekscytowanym tonem. Złapali nas za ręce i musieliśmy pobiec z nimi do starego domu w stylu wczesnego Gierka, otoczonym pordzewiałą siatką. - Przed weselem Grubernatorka chce się z wami zobaczyć. - powiedziała jedna z istot stojąca najbliżej
mnie, kiedy przekraczaliśmy próg. To co zobaczyłem, przypomniało mi scenę z Gwiezdnych Wojen. Jabba the Hutt. Nie wiadomo było czy Grubernatorka siedzi czy leży. Jej plecy wyłaniały się z nieprzebranych fal tkanki tłuczowej. Zauważyłem ze przynajmniej miała wygodnie. Leżące na posadzce piersi z powodzeniem służyły jej za podnóżek. Twarz przypominała rozgotowanego pieroga z krzywo nałożonym makijażem. Chociaż "nałożonym" to nie najlepsze słowo, bo ten makijaż równie dobrze mógł być odciśnięty od jakiejś dziwnej formy. Do dziś nie wiem, jakie tam panują zwyczaje. Wracając do historii. Grubernatorka wydała z siebie niskie chrapliwe dźwięki, których nie rozumieliśmy. Z pomocą przyszły postacie z naszej eskorty. - Posag. Potrzebujecie posagu. - podpowiedziała postać stojąca bliżej Maćka. A wiec wyciągnęliśmy to co mieliśmy w kieszeniach. Moja paczka miętusów i metalowa broszka Maćka. Oczy Grubernatorki zalśniły z pożądaniem. Wyciągnęła swoje łapsko, czy powinienem raczej użyć określenia "macka" i odebrała nam nasz dobytek. Kazano nam opuścić dom Grubernatorki. Wychodząc zauważyliśmy na podwórku samochody, balony i dziwnych ludzi uśmiechających się do nas. Aha. Goście weselni, pomyślałem zrezygnowany. Rozdzielono mnie i Maćka. Poszedłem za jedną z postaci do domu za skarpą. W jego sąsiedztwie stał inny dom, a gospodarz chodził w kółko chwiejnym krokiem i bluzgał zawzięcie na wszystko co się ruszało. Na moje nieszczęście ja również się ruszałem. Zostałem zbluzgany aż w pięty mi poszło. Takich plugawych słów nawet nie znałem i wątpię czy znajdują się w słowniku. - A od pana wali alkoholem! - rzuciłem mu krótko zdezorientowany. Tylko na to mię było stać. Mężczyzna spojrzał na mnie wrogim spojrzeniem, po czym splunął na okno domu, do którego wchodziłem. Myślałem ze zostanę zaatakowany, ale szalony mężczyzna poprzestał jedynie na wydaleniu płynów swojej jamy ustnej na powierzchnię szybno-okienną. Nogi miałem jak z waty, kiedy wchodziłem do przedpokoju. Towarzysząca mi postać zagwizdała trzykrotnie. Nie trzeba być Szerlokiem, aby domyśleć się, że to sygnał. Wtem przed moimi oczami pojawiła się złotowłosa przedstawicielka gatunku zamieszkałego w Mo'n'hcollno. Uścisnęliśmy sobie dłoń. Tylko tyle i aż tyle. Zdziwiłem się, że idąc zaraz do ślubnego kobierca uścisnęliśmy sobie dłoń. Na miły bóg, jak bardzo się myliłem... Do ślubu była jeszcze długa droga, ale po kolei. - Jakie imię nosisz? - zapytałem wolno, tak aby zrozumiała. - Czemu tak do mnie dziwnie mówisz? Mów normalnie. Nie wygłupiaj się. Yutzhnya jestem. - odpowiedziała uśmiechając się do mnie. W odpowiedzi usłyszała moje imię, ale kiedy tylko skończyłem je wypowiadać, czyjeś ręce zacisnęły się na moich ramionach i odciągały mnie od niej. W końcu zapadła ciemność.... Nie dosłownie. Ktoś zarzucił mi worek po kartoflach na głowę. W dodatku osikany przez kota. Jak mieć pecha to po całości. Ściągnięto mi go kiedy już zaczynałem tracić przytomność z powodu smrodu. Znajdowałem się w klatce. Kiedy odzyskałem możliwość normalnego widzenia, zorientowałem się, że nie tylko ja jestem w klatce zamkniony. Obok mnie, w drugiej klatce Maciek tak samo przyzwyczajał swoje oczy. Widzieliśmy stoły nakryte białym obrusem, na stołach wódka i zakąski, oraz ozdobne kwiaty. Co jakiś czas pęki baloników. Weselnicy patrzyli na nas wesoło wymieniając swoje spostrzeżenia na nasz temat. W końcu wytoczono Grubernatorkę na drewnianej taczce. Zachrypiała okropnie a, ktoś stojący za nami tłumaczył jej ryk. - Drodzy przyjaciele. Zebraliśmy się tutaj, aby celebrować radosna nowinę. Ci oto dwaj nietutejsi wezmą sobie za żonę nasze piękne krajanki. Ale zanim dojdzie do "wzięcia" będą musieli najpierw panienki zdobyć. Ku naszej uciesze bracia i siostry. Igrzyska czas zacząć! - krzyknął radośnie jakiś osobnik za naszymi plecami. Pierwszym zadaniem okazało się przebiegnięcie bez strat w zdrowiu, szczęściu, pomyślności przez trzypasmową kosmostradę, przez którą pędziły dziwne pojazdy. Niewykonalne, pomyślałem sobie. Pierwszy pobiegł Maciek. Pierwszy pas, drugi pas i jak na nieszczęście na trzecim pasie został draśnięty. Całe szczęście ze w porę zdążył uskoczyć w bok, bowiem niewiele brakowało do pogrzebu. Swoją drogą ciekaw byłem czy pogrzeby są tu równie uroczyste i bogate w atrakcje dodatkowe jak wesela. Nadeszła moja kolej. Serce pompowało mi czystą adrenalinę. Wiatr we włosach i poczucie, ze mogę wszystko. Zamknąłem oczy i ruszyłem przed siebie. Nie wiem jak to się stało, ale udało się. A jednak nie do końca. Kiedy otworzyłem oczy, stałem na drugim pasie. Kątem oka zauważyłem zbliżający się pojazd. Nie wiedziałem co robić. Wszystko do okola zwolniło. Pomyślałem sobie, że jak Maciek dobiegł to ja nie dobiegnę? Spiąłem pośladki i dobiegłem . Uff. Pierwsze zadanie zakończone powodzeniem u mnie i u Maćka. Serce biło mi szalenie szybko. Drugim zadaniem było podłączenie internetu do komputera Grubernatorki. Problem był taki, ze Grubernatorka nie miała już komputera. Najwyraźniej wzięła sobie wyrażenie "siedzieć na komputerze" zbyt dosłownie. Drugie zadanie zostało nam zaliczone z przyczyn technicznych. Nastała pora na trzecie i finałowe zadanie. Wyścigi traktorów. Zajęliśmy miejsca i ruszyliśmy. Następne co pamiętam z tego czasu to czerń. Obudziło mnie chrumkanie prosiaka. Leżałem na prowizorycznym łóżku zbitym z nieoszlifowanych desek gdzieś w chlewie, w którym zaimprowizowano punkt pierwszej pomocy. Nie wiedziałem co się wydarzyło na wyścigach. Dowiedziałem się później, że trzeba było zrobić trzy okrążenia, a ja nie potrafiłem ruszyć. Wciskałem gaz, na zmianę bieg pierwszy z wstecznym i mój traktor rzucało raz do przodu, raz do tyłu, jednak za każdym razem przekraczałem cienka linię startomety, kiedy inni zawodnicy starali się regularnie pokonywać dystans. Jednak pech chciał, że wjechałem do rowu. Całe szczęście że miałem zaliczone zadanie. Oficjalnie stałem się zwycięzcą. Kiedy moja rekonwalescencja dobiegła końca, poszedłem do sali, w której miała się odbyć ceremonia zaślubin. Na środku wielkiej sali siedziała w taczce Grubernatorka. Yutzhnya stała obok mnie dzierżąc w dłoniach bukiet pokrzyw. Podbiegłem do niej. Popatrzyła się na mnie pytającym wzrokiem. - Co dla mnie masz? - zapytała w końcu. Wsadziłem rękę do kieszeni, po czym wyciągnąłem walającego się luzem w kieszeni miętusa. Całe szczęście, ze był w papierku. Włożyłem jej delia tnie do ręki. Ona szybko go zjadła i złapała mnie za rękę. Poczułem dotyk czegoś zimnego i szorstkiego. Spojrzałem na dłoń. Na jej środku leżał kamień. Ładny kamień, bo lubię kamienie. Grubernatorka zawyła radośnie, co odebrałem za potwierdzenie zaślubin. Wybiegliśmy radośnie na podwórko, na którym miało się odbywać wesele, jednak było już po wszystkim. Wszyscy weselnicy zalani w trupa leżeli porozkładani dookoła stołu chrapiąc donośnie. Wódki już dawno nie było, i wszystko było zjedzone. Widocznie weselnicy zaczęli świętować już podczas igrzysk ślubnych. Niewiele mnie to interesowało. W ramach podróży poślubnej dostaliśmy wszakże karnet na mszę, a po mszy zakupy w biedronce i bon na dziesięć złotych. Wszyscy żyliśmy długo i szczęśliwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz